28 października 2018 #Piaskiemwraka - Połówka w pięknej pogodzie...

Generalnie pogody się nie wybiera. Oczywiście można coś robić pod prognozę pogody, ale czymś takim nie są zdecydowanie zawody. Podczas ostatniego Półmaratonu Gdańsk mieliśmy szczęście, bo startowaliśmy rano. Gdyby start był po południu, zobaczylibyśmy co oznacza prawdziwy deszcz... A tak padało lżej, ale za to przez cały bieg, więc szło się przyzwyczaić... Wiało też. 
Lubię ten bieg, bo raz, że niemal płaski, dwa, że z małą ilością zakrętów, trzy mam go na miejscu, a cztery, że jest na jesień, więc w idealnym momencie by zrobić dobry czas. 
Tym razem też tak było, a jedynie pogoda postanowiła wprowadzić pewne "urozmaicenia". Padało niemal od samego rana, a podczas samego biegu były ponoć jedynie 2 minuty, gdy przestało. Podobno również strasznie wiało. Piszę podobno, bo sam jakoś tego wiatru tak mocno nie czułem. Owszem powiewało, ale nie był to wiatr, który przeszkadzałby w biegu. Deszcz też co prawda nie pomagał, ale nie ma co przesadzać, że tak mocno wpływał na wyniki. Owszem, sam w sobie wyziębia, ale przecież na codzień też trenujemy w różnych warunkach, wiec idzie się przyzwyczaić. Z dwojga złego lepiej zimny deszcz na jesień, niż ukrop z nieba w lecie. 
Te zdjęcia najlepiej oddają, jak było na trasie...

Same zawody są naprawdę dobrze zorganizowane, a niewątpliwą zaletą w tej jesiennej aurze jest fakt, że całość zaplecza (biuro zawodów, expo, linia mety, strefa finishera) znajduje się pod dachem, hali Amber Expo, a więc przynajmniej przed i po starcie jest przyjemnie i nie pada na głowę.

Tym razem chciałem dobiec w okolicach 1:30 i choć na początku września był plan by je nawet złamać, to późniejsze wyjazdy służbowe, nieregularność treningu, a pod koniec również kilkudniowy treking z plecakami w górach, gdzie prócz chodzenia nie było opcji na treningi, nakazały zmienić plany. 
Mając w pamięci start z Białegostoku, gdzie pierwsze 7 km z tempem w okolicach 4:02/km wypompowało mnie na tyle, że przez kolejne 10 musiałem walczyć z głową, ustawiłem się nieco za czołówką biegnącą na 1:30. Wiedziałem, że może być ciężko utrzymać tempo 4:15 przez cały dystans, a wolałem pobiec dobry równy bieg, wiec choć zacząłem nieco szybciej pierwsze dwa kilometry, później trzymałem już 4:20. Dla kogoś kto nie biega, różnica 5 sekund jako przeszkoda nie do pokonania, ale te 5 sekund na tym dystansie to "minuta czterdzieści pięć" na całości, a czasami właśnie tyle (albo często mniej) brakuje, by złamać życiówkę. Oczywiście, pomijam sytuacje, gdy tą różnicę tracimy na jakimś długim podbiegu, chwilowym postoju, czy skoczeniu do "toitoi". 
Brak solidnego treningu w ostatnich tygodniach wpłynęły chyba też na głowę. Po prostu obawiałem się, że na "piętnastym" czy "siedemnasty" odetnie mnie, jeśli przeszarżuję i dobiegnę na czworakach. 
Dlatego też wolałem trzymać równy, aczkolwiek nieco wolniejszy bieg. 
Jak wspomniałem, niemal od rana padało, z małymi przerwami, a tuż po starcie, jak na komendę jedynie zwiększyła się intensywność, by w okolicach 6-7 km przerodzić się w prawdziwą ulewę. 
O dziwo, nie za bardzo mi to przeszkadzało. Prócz tego, że w butach zrobiła się kałuża, więc biegłem jak z dwoma wiaderkami na stopach, a do tego od 15 km odparzenie przerodziło się w pęcherz, który usilnie starał się dawać o sobie znać. 
Nie mniej, nieco zachowawcze podejście przyniosło efekt, bo cały bieg trzymałem równe tempo, nie było nawet najmniejszego kryzysu, a po tradycyjnej godzinie nie wziąłem nawet planowanego żelu. Nie było już co prawda szans na to, by nadrobić ponad minutę i złamać te cholerne 1:30, tym bardziej, że pod koniec trasy czekał mnie jeszcze dość długi podbieg, który zawsze spowalnia. 
Koniec końców, metę przekroczyłem z czasem netto 1:32, więc poniżej założonego we wrześniu celu, ale i tak poprawiłem się o ponad 3 minuty względem zeszłego roku. Nie jest to na pewno szczyt możliwości, ale jak na pełnego amatora, bez trenerów, przeszłości biegowej i specjalistycznej wiedzy, chyba całkiem znośnie. 
Zarówno po Biegu Westerplatte, jak i po tym półmaratonie, mam jedną generalną refleksję - szybkie bieganie jest świetne. Być może dla niektórych okolice 40 minut na dychę czy półtorej godziny w półmaratonie, to jeszcze nie szybko, ale dla mnie już tak, to co jest w tym świetne, to uczucie mijających kilometrów. Dystanse te biegamy w okolicach 4 minut na kilometr, co oznacza, że kolejne flagi mija się dość szybko. Na tyle, że mijając jedną, niemal od razu widzimy już następną. To niesamowite uczucie. Można dystans podzielić na krótkie odcinki, głowa się tak nie męczy, a nogi aż chcą same nieść do mety. 
Pamiętam start sprzed dwóch lat, gdy biegłem na zająca z czasem zaplanowany 2:20. Sam bieg był przyjemny, bo w takim tempie mogłem rozmawiać, robić zdjęcia i bawić się biegiem, ale uczucie znużenia i dłużenia się kolejnych kilometrów jest chyba bardziej męczące niż fizyczne zmęczenie przy szybszym tempie. 
Dlatego jest moim zdaniem tak ważne, by nie porywać się od razu po ukończeniu pierwszej "dyszki" na półmaraton (chyba, że tą dychę kończycie w min. 45 minut), tylko na początek skupić się na tych krótszych dystansach, zejść do dobrych czasów i stopniowo brać się za dłuższe. Nie dość, że nie narażamy się tak bardzo na kontuzję, to jeszcze czerpiemy super frajdę z samego biegu i startu. 
Na koniec pewna refleksja (bo teraz są one modne i niemal każdy w necie ma takowe...) - biegacze nie mieli lekko na trasie przez ten deszcz i wiatr, ale prawdziwymi wygranymi są Wolontariusze. Stali w zimnie (było 5 stopni), deszczu i wietrze kilka godzin, z uśmiechem na ustach, pomocni i dopingujący. Wielkie brawa, bo my zawodnicy startujemy dla siebie, oni robili to dla nas...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

29 grudnia 2014 #piaskiemwraka - moralne wsparcie i nie tylko...

11 listopada 2018 #Piaskiemwraka - Dla Niepodległej...

3 marca 2021 #Piaskiemwraka - Z Nowym Rokiem, nowym krokiem...