8 września 2019 #Piaskiemwraka - Żelazo nie klęka....

Tytuł nieco buńczuczny i nie do końca lubię takie napinanie muskułów, ale z drugiej strony, gdy jestem sam pod wrażeniem siebie, zarówno tego co zrobiłem, jak i głupoty, to mówię i nie ukrywam....
Malbork i start na zawodach Castle Triathlon był niby w planach, ale pakiet wygrałem podczas zawodów SailFish Open Water i w sumie słabo byłoby nie skorzystać, tym bardziej, że dystans był dowolny do wyboru. Wybrałem więc połówkę, tym bardziej, że miałem porachunki z tym dystansem po Gdyni. 
Te zawody mają już chyba w swoje DNA wpisane, że gdy są rozgrywane, pogoda nie rozpieszcza. Tylko zeszły rok, na kilkanaście lat historii, był słoneczny. W tym tradycji stało się za dość... 
Same zawody mają natomiast fantastyczną oprawę z rycerskimi akcentami, klimatem średniowiecznego zamku, trasą przebiegającą po części w fosie, a metą na międzyzamczu. Jest klimat jak mało gdzie. 
Plan był taki, by wystartować, skorzystać z faktu, że tutaj trasa jest płaska i szybka, co pozwoli na złamanie tych przeklętych 5 godzin. Dzień wcześniej, pamiętając nauczkę jaką dała mi Gdynia, po porannym rozruchu, już tylko odpoczywałem z książką na kanapie. Do Malborka zjechałem na 18.00 by wstawić rower do strefy i wziąć udział w odprawie. Po niej, położyłem się, poczytałem i poszedłem spać. Wszystko jak w książce. 
No i rano niemal się wyrobiłem... Jedynie czasu zabrakło mi na rozgrzewkę w wodzie, ale miała 17 stopni i uznałem, że lepiej, jak rozgrzeję się na sucho truchtając więcej niż zwykle. 
Nogat w którym rozgrywany jest etap pływacki, to rzeka. Niby o małym nurcie, ale jednak. Odcinek wodny zajął mi 39 minut, co jest wynikiem gorszym niż w Gdyni, ale też plan był taki, by wodę zrobić na spokojnie. 
Trasy rowerowej nie znałem, ale wiedziałem, że jest płaska, więc szybka, z drugiej strony jednak, wymusza stałe młynkowanie i jak wiatr nie przypasuje, będzie stopował po nawrotach. Pierwsze kilkanaście kilometrów zdawało się zaprzeczać obawom, bo wykręcałem średnią 37-38km/h, co dla mnie jest kosmosem, biorąc pod uwagę płaski teren. Pierwszy nawrót po 22km zrobiłem ze średnią 37km/h więc było optymistycznie. W drugą stronę nieco wiatr dawał się we znaki, ale też nie było dramatu. Noga podawała i wyprzedzałem kolejnych. Do czasu.... 
Trasa w pewnym momencie skręca o 90 stopni w podporządkowaną. Wcześniej wyprzedziłem kilku zawodników i chciałem pociągnąć mocniej przez chwilę, by niepotrzebnie ich nie stopować w strefie wolnej. Niestety, za bardzo mnie to pochłonęło i słupki oraz barierki zobaczyłem w ostatniej chwili. Zerwanie, chwyt hamulców, lot przez kierownicę nad kukułczym gniazdem i przyziemienie na asfalcie trwało ułamki sekund. Zerwałem się od razu, słysząc tylko wołania innych czy wszystko w porządku i za chwilę słowa Policjanta, który stał obok, że dzwoni po pogotowie, bo dla mnie zawody się skończyły. Ale, że jak??? Skończyły??? 

Podnoszę rower, oglądam, wydaje się być cały. Łańcuch spadł, ale reszta gra. Dopiero wtedy widzę, że mam całe dłonie w krwi, kolana i łydki z dwóch stron zdarte, z łokci i przedramion kapie intensywnie krew. Wygląda to słabo. Wcale się nie dziwię, że Policja woła karetkę. Prócz ogarniania roweru i siebie muszę jeszcze negocjować, by mnie puścił. Obmywam się jakąś wodą utlenioną, którą mi dał z radiowozu, zarzucam łańcuch i "uciekam z miejsca zdarzenia" zanim dojedzie tu karetka i dopiero będę musiał wejść na wyżyny negocjacji... 
Siadam i staram się jechać. Łokcie pieką jak cholera, plecy obtarte i obolałe, z nóg i kolan sączy się krew na buty, prawa ręka puchnie w błyskawicznym tempie. 
Całe szczęście nie musnąłem nawet głową i kaskiem. To najważniejsze. Ale tak czy tak, do końca roweru jeszcze 60 km, a później półmaraton. Ale na razie o tym nie myślę. Adrenalina pomaga. 
Czuję jednak, że prędkość już nie ta. Wyprzedzają mnie goście na kolarzówkach. Dopiero po kilkunastu kilometrach orientuję się, że przyczyna tkwi w zablokowanym przednim hamulcu. Luzuję go i dopiero wszystko zaczyna się kręcić. Wchodzę na swój rytm, choć ból jest niemiłosierny. Rower kończę mimo upadku, straty i jazdy z bólem w czasie 2:42. Gorzej zdecydowanie niż Gdynia, ale cóż, nie ma co się oszukiwać, że kraksa nie odbije się na wyniku. 
Gdy dojeżdżam do T2 obsługa krzyczy bym się zatrzymał i poczekał na karetkę. Upsss... myślę sobie, nie wyglądam najbardziej świeżo, jeśli tak wołają, nie wiedząc co się stało. Ale nie zatrzymuję się, biegnę zostawić rower, z cholernym bólem ręki zakładam buty i wskakuję na trasę biegową. Biodro pali niemiłosiernie, a ścięgna lewej nogi bolą tak, że muszę zaciskać zęby. Biegnę z nadzieją, że przejdzie. Po kilku kilometrach rzeczywiście zaczyna być lepiej i choć prawą ręką nie mogę już chwytać żeli i wody, to lewa w tej roli też się sprawdza. Widzę po reakcjach kibiców na trasie, że muszę wyglądać koszmarnie, skoro wszyscy klaskają i dopingują gdy ich mijam. Pierwsza pętla, druga, jakoś biegnę. Nie patrzę już na predykcję mety, bo wiem, że 5 godzin nie złamię. Biegnę ile jeszcze mocy zostało w turbinie. Trzecia pętla daje mi małego kopa i nieco przyśpieszam, ale tylko nieco, bo i tak nie są to moje czasy, a poza tym duża ilość kostki brukować i nierówności w fosie każą mi mocno uważać gdzie staję. 

Na metę wbiegam w czasie 1:39 całość 5:06. Gdyby nie wywrotka mógłbym pewnie złamać "piątkę", ale nie lubię określeń "gdyby". Bo "gdyby nie wiatr, "gdyby" ktoś mi nie zajechał, "gdyby" nie buty, gdyby, gdyby, gdyby. Gdyby nie to "gdyby" to bylibyśmy mistrzami świata. Nie zrobiłem tego i już. Kolejny rok przede mną i kolejna dawka treningów, by tym razem mieć bufor i zrobić czasy z nawiązką. 

A sam start? No cóż. Po przebiegnięciu mety, prowadzący widząc jak wyglądam wezwał medyków. Byli po 3 minutach i po tym krótkim czasie nie byłem w stanie dojść do ambulansu 50m. Pomimo, że chwilę wcześniej przebiegłem 21km ze średnim tempem 4:30/km... To pokazuje siłę adrenaliny...
Inna sprawa, że skoro triathloniści to ludzie z żelaza, to nie ma mowy by się poddać. A ja wiele razy przegrywam, bo staram się robić zamiast zastanawiać, ale to wyrobiło we mnie nawyk, by się nie poddawać. Bez względu na wszystko... 

Komentarze

  1. Naprawdę bardzo fajnie napisano. Jestem pod wrażeniem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Starałem się, by nie wiało dramatem, bo choć nie było to najbardziej rozsądne, to w końcu żyć trzeba tak by wstyd było opowiadać, ale przyjemnie wspominać ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

29 grudnia 2014 #piaskiemwraka - moralne wsparcie i nie tylko...

11 listopada 2018 #Piaskiemwraka - Dla Niepodległej...

3 marca 2021 #Piaskiemwraka - Z Nowym Rokiem, nowym krokiem...