17 marca 2019 #Piaskiemwraka - Półmaraton Gdynia w próbie generalnej...

Dlaczego w próbie generalnej? Otóż za rok Gdynia będzie gospodarzem Mistrzostw Świata w Półmaratonie. Wielka nobilitacja, ale też wspaniała okazja dla wszystkich biegających, choć nie tylko. Przecież mundial ogląda i kibicuje mu spore grono osób, które jakoś specjalnie w piłkę nie grają... 
Dla osób, które biegają maratony, półmaratony, zdobywają korony półmaratonów, jest to na pewno wydarzenie bez precedensu. Możemy gościć kilkanaście, a niektórzy twierdzą, że i 20 tyś. osób. Jeśli tak, to oznacza, że będzie to największa biegowa impreza w Polsce. 
Gdynia starała się o to dość walecznie, angażując wielu ambasadorów i robiąc sporą promocję. Co ciekawe, nie mamy tutaj wielkich tradycji półmaratońskich, bo pierwszy bieg na tym dystansie został zorganizowany w Gdynia w 2016. Jednak od razu wszedł przebojem na mapę biegów tego dystansu w Polsce, bo rokrocznie bierze w nim udział około 6-7 tyś zawodników. zapewne również dlatego, że jest pierwszym z serii półmaratonów w danym roku i wiele osób złaknionych startów po zimowej pauzie wybiera go na rozpoczęcie sezonu. Poza tym, z datą marcową, czyli dość chłodnym okresem, sprzyja dobrym wynikom, nie katując biegnących żarem z nieba. 
Dla mnie również jest to dobra okazja na przetarcie nóg przed sezonem. W zeszłym roku wplotłem go pomiędzy treningi i był to po prostu mój dzień treningowy w planie, co również opisałem tutaj.
Tegorocznego startu nie mogłem sobie podarować, bo to dobra okazja właśnie do przetarcia po zimie, a poza tym, trasa miała nowy, już zgodny z przyszłoroczną trasą rozkład. Największym jej atutem będzie meta na samej plaży. Tego nie da nie tylko żadne miasto w Polsce (tak wiem, Szczecin też leży nad morzem, podobnie jak Katowice w górach...), ale chyba żaden półmaraton w Europie. W Gdyni będziemy mieli niemal płaską trasę, jej część biegnącą główną ulicą miasta z niesamowitą okazją do dopingu, a ostatni odcinek prowadzony nadmorskim bulwarem, przy samych falach, z dywanem mety rozłożonym na plaży. Będzie co wspominać...
Dla mnie, w przeciwieństwie do zeszłego roku bieg był sprawdzeniem, czy zbytnio nie spadłem z formy i czy treningi rozpisane przez nowego trenera z którym zdecydowałem się współpracować, przyniosły pożądany efekt. Na razie nie było się czego spodziewać, bo zimowe truchtanie, to tak naprawdę jedynie budowanie bazy tlenu i jakiejś tam siły, bez specjalnych akcentów. Tym bardziej, że dla mnie start "A" to od dwóch lat sierpniowy Iron Man w Gdyni. Założenie było jednak takie, by nie był to bieg zachowawczy i ciągnąć od startu w miarę sensownie, starając się nie oddalić zanadto od półtorej godziny. 
Pogoda była nieco lepsza niż w zeszłym roku, bo nie było mrozu, a około 12.00 (start był o 11.00), zrobiło się nawet dość ciepło w mocnym słońcu. 
Pierwszy kilometr pobiegłem z zającami dyktującymi tempo na 1:40, ale to w zasadzie tylko dlatego, że chciałem biec na końcówce fali biegnącej na 1:35, unikając tym samym początkowego prześcigania się i biegu w tłumie. To taktyka przyjęta już z kilku innych biegów, gdy nie zależy mi, by ciągnąć z zającami na jakiś założony czas. Na drugim lub trzecim km wszedłem już na swoje tempo i gdy zobaczyłem w oddali uciekający któremuś z zająców balonik, wiedziałem, że do kolejnej fali nie mam tak daleko. Trasa na pierwszych 8-9 km jest niemal płaska, a przez dłuższą część również prosta. Dało to możliwość dobrego rozkręcenia. Później jednak zaczyna się wbieg w miasto i lekkie, długie podbiegi, w tym roku akcentowane również wiatrem w twarz. Tutaj starałem się nie szarżować i chować się za niektórych większych zawodników. Przeważnie nikt nie ma z tym problemu, choć tym razem trafiłem nawet na takiego, który strasznie się tym zirytował. Jak bym mu zabrał moc...;) Dziwne, bo żaden przecież problem by tak biec i się wymienić na kolejnym odcinku, ale jak widać, ktoś podszedł do tematu jak do ściągania na klasówce... 
Na wspomnianych przewyższeniach przypomniałem sobie katowane podbiegi i pracę nad siłą biegową, bo naprawdę było to czuć w nogach. Choć podbieg pod ul. Świętojańską, którą bardziej czuć w głowie niż w nogach, naprawdę dał mi się we znaki. Ale to 18-19 km, więc końcówka i ma prawo być nieco ciężej. 
Na bulwarze zobaczyłem w dość niedalekiej odległości prowadzących na 1:35, bo choć tempo kontrolowałem, to na czas starałem się specjalnie nie patrzeć. Wykrzesałem ostatnie pokłady glikogenu i na ostatniej prostej doszedłem balony, by na metę wbiec przed nimi. Czas w okolicach 1;33 nie jest niczym specjalnym, ale jak to trener podsumował - zrobiony został z tlenowego biegania i kilku crossów, więc niby nie ma się czego wstydzić. Ja wiem, że był pociągnięty mocno, jak na obecne moje możliwość. Nie było marginesu. Pokazuje to, że sporo pracy przede mną, ale też daje nadzieję, że cel na ten rok w postaci zejścia znacząco poniżej półtorej godziny jest możliwy. Z drugiej strony, jest to w końcu to tylko etap na drodze do startu "A".
Przede wszystkim, mam nadzieję, że spotkamy się w przyszłym roku na Mistrzostwach Świata, bo to dopiero będą emocje! A czas tyka...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

29 grudnia 2014 #piaskiemwraka - moralne wsparcie i nie tylko...

11 listopada 2018 #Piaskiemwraka - Dla Niepodległej...

3 marca 2021 #Piaskiemwraka - Z Nowym Rokiem, nowym krokiem...