6 sierpnia 2017 #Piaskiemwraka Iron Man 2017 Finisher

Bo cel bez planu jest tylko życzeniem....

Melduję wykonanie zadania! Iron Man Gdynia 70.3 accomplished!
Cały ten blog powstał na potrzeby marszu Piaskiem w raka, który miał na celu zebranie pieniędzy na spełnianie marzeń ciężko chorych dzieci, podopiecznych Fundacji Trzeba Marzyć. Tam pozazawodowo działamy i tam zostawiamy nieco swojego życia. Tam też stale mówimy o marzeniach, tym jak są ważne i jak bardzo należy w nie wierzyć. 
Paradoksalnie, sam nie mam marzeń, a cele. Marzenia są świetne, ale dla mnie osobiście nieco mało namacalne, bo marzyć, znaczy czekać aż się wydarzy, a ja nie lubię czekać, lubię działać. Jednak zarówno marzenie, jak i cel, bez planu jest tylko życzeniem....

Dlatego tak ważne, by ten cel najpierw ustalić, a później jego realizację zaplanować. Nie twierdzę, że się plan zrealizuje. Ba! Nawet jestem przekonany, że będzie trzeba go po drodze zmienić, albo nawet czasami niektóre punkty odpuścić. Ale tylko w taki sposób można coś osiągnąć. A czy warto? Warto, bo ten czas i tak minie, a nigdy się nie dowiemy jak było, jeśli nie spróbujemy. 

Tak było też z Iron Man'em, bo gdy się na niego zapisywałem jeszcze w zeszłym roku, nie wiedziałem jak będzie, nie wiedziałem, czy dam radę i w ogóle wszystko było dla mnie mocno abstrakcyjne. Pływanie, jazda na rowerze, bieganie, treningi, sprzęt. To wszystko jest mocno przerażające. Poza tym, trzeba to jeszcze wszystko ogarnąć podczas startu, co dla takiego "lajkonika" jak ja było nie do wyobrażenia. 

Ale tutaj właśnie do gry wszedł plan. Przygotowania do Warsaw Orlen Marathon miały dać bazę do biegu i wysiłku (osobiście uważam po tym pierwszym IM, że maraton jest bardziej wymagający dla organizmu). Po drodze doszły baseny, by powrócić po latach do pływania i sprawić, by dystans 1,9km nie napawał przerażeniem. W weekendy był też rower, choć na razie górski, by nogi przypomniały sobie co to znaczy pedałować. 

Przygotowania

Po starcie w kwietniu w Orlen Marathon, doszedł jeszcze tydzień później ultra Runmageddon w Myślenicach i na początku maja można było myśleć na poważnie o przygotowaniu. Plan treningowy, jak wszystkie dotychczasowe do biegów, ułożyłem sobie sam. Korzystałem oczywiście z materiałów dostępnych w necie, ale modyfikowałem go zgodnie ze znajomością własnego organizmu i tego z czym czuję się dobrze. Przy czym, nie jestem na poziomie, który daje mi wiedzę do rozpisywania się na mezo i mikrocykle. Po prostu przygotowałem kilkunastotygodniowy plan uwzględniający każdy ze sportów. Zakładał około 9 treningów w tygodniu i średniej objętości w dni robocze i większym zakresie w weekend, bo tylko tak mogłem to zgrać czasowo. 

W sumie przez ten czas przebiegłem około 400 km (miałem przygotowanie po maratonie, więc bieg nie był najistotniejszy, co normalnie uważam za błędne podejście, bo jest na końcu i wymaga wiele), przejechałem około 1000 km (już na szosowym i docelowym rowerze) i odbyłem około 25 treningów pływackich, których kumulacja przypadła na ostatni miesiąc i sprowadzała się do nauki pływania w wodach otwartych, czego nigdy wcześniej nie robiłem. 

Efekt? Start zakończony sukcesem, z czasem 5:42:28 co jak na kompletnego nowicjusza w tym sporcie, podobno jest wynikiem całkiem niezłym. Najważniejsze jednak jest dla mnie to, że nikogo nie zawiodłem, bo tego bałem się najbardziej. Widzę wiele osób, które coś obiecują, deklarują, a później nic z tego nie wychodzi. Nie potępiam tego, absolutnie. Nie osiąga niczego ten, kto nie spróbuje. Ale wyobrażam sobie jak ciężko jest później ogarnąć psychicznie taką porażkę. Istotne było też to, że na metę wbiegłem zmęczony, ale nie zajechany. Na każdym etapie miałem wystarczająco dużo siły, by go skończyć i płynnie przejść do kolejnego. Nie nabawiłem się żadnej kontuzji. Jednym zdaniem - było stabilnie, znaczy się jest przestrzeń do poprawy... 

Start

Pakiet odebrałem dzień wcześniej, tak by zdążyć na odprawę oraz wstawić rower do strefy zmian. Pierwszy raz miałem do czynienia z tzw. "suchą strefą", czyli workami w których umieszcza się rzeczy potrzebne na każdy z etapów. Nie jest to jakaś zagmatwana sprawa, ale trzeba się tego nauczyć i poukładać sobie w głowie, by nie dać plamy podczas startu. 
Rano (start był przewidziany na 8.10) odwiedziłem jeszcze strefę, by sprawdzić, czy wszystko OK z rowerem, czy nic nie zniknęło z worka na wieszaku i dla pewności przeszedłem każdą drogę, którą miałem odbyć podczas zmian. 
Na plaży pojawiłem się około 7.30, więc był jeszcze czas na rozgrzewkę i spokojne oswojenie się z wodą. Dla zawodników spoza PRO przewidziano rolling start, który już opisywałem przy okazji Bydgoszczy i Gdańska. Wybrałem strefę 40-45 minut, czyli średnie tempo dla siebie (skończyłem koniec końców w 43 minuty). Pływać mogę długo, ale nie pływam szybko, a że na pływaniu aż tyle się nie zyska, więc nie mam ciśnienia. 

Pamiętając doświadczenia z Gdańska, starałem się po starcie trzymać blisko bojek, by nie nadrabiać zbytnio dystansu. Rolling start jest o tyle komfortowy, że w zasadzie płynie się bez typowego młynka, trzymając równe tempo. Z wody wyszedłem też dość sprawnie i po chwyceniu worka, zdjęciu pianki i przyodzianiu w rowerowy set, po 3 i pół minuty byłem na belce. Co prawda jest to niemal 2 minuty dłużej niż czas najlepszych, ale co te dwie minuty znaczą względem prawie 6 godzin...? Tak to sobie przynajmniej tłumaczę. Zresztą nie mam wyjścia, bo zakładam skarpety, a buty nie na rowerze, tylko w T1. 

Rower zacząłem swoim tempem, choć kolega Robert, który dzielnie mi dopingował, zdążył rzucić na trasie, że się wlokę.... Cały czas miałem jednak z tyłu głowy, że o tym czy skończę (prócz wypadków losowych), decyduje bieg, więc nie ma co przeginać. Dlatego starałem się jechać równo i nie przesadzać. Zauważam jednak, że sporo osób, nawet dobrze jeżdżących, mocno zwalnia z góry, a szczególnie na zakrętach. Mnie, po latach jazdy pomiędzy drzewami w MTB, prędkość nie przeraża i to te momenty, gdzie mogę nieco nadrobić. Po 60 km przekonałem się również, że zaczynam jechać szybciej niż wiele osób na zdecydowanie lepszych (czasowych) rowerach. Nie podniecałem się tym jednak zbytnio, bo być może to taka taktyka, a ja jako "lajkonik" po prostu jej nie znam... Jechałem jednak swoim tempem, licząc na to, że na bieg starczy mi sił. 

Ostatnie 20 km to na tej trasie płaski teren, albo ostry zjazd, więc udało mi się nieco nadrobić i koniec końców przyjechałem (sam rower) w 2:58. Czas słaby, bo dobrzy mają tutaj czasy na poziomie 2:20-2:30, ale jak na zwykłą szosówkę i niezbyt długie treningu, uważam to za czas do zaakceptowania. 

W strefie zmian uwinąłem się tym razem nieco szybciej, bo w 2 minuty i jak zwykle podczas takiej zakładki wszedłem w biegu na wysokie obroty. O dziwo czułem się zdecydowanie lepiej niż w Gdańsku, gdzie było mniej pływania i zdecydowanie mniej roweru. Bieganie mam jednak opanowane i wiem, że nie ma się co dać porywać nogom. Bo one chcą, ale nie ma znaczenia jak zaczynasz, a jak kończysz... 
Dlatego bieg założyłem na 5:10-5:30 i tego się trzymałem. Szczególnie, że trasa w Gdyni to trzy pętle z czego każda ma długi, psychicznie wykańczający podbieg pod ul. Świętojańską, która może nie jest stroma, ale długa i prosta, więc biegnie się widząc jak ma się daleko do jej końca. 
Pierwsze dwie pętle biegłem z uśmiechem na ustach i w zasadzie nie czułem specjalnego zmęczenia. Ostatnia, trzecia, zaczęła mnie nieco dopadać i już nie biegłem tak "rześko", jednak nie miałem nawet przebłysków kryzysu, więc nie było też obaw o koniec. Podobnie jak na rowerze, również podczas biegu, korzystałem z każdego punktu nawadniania. Tym bardziej, że były tam świetne nektarynki, a schłodzić można było się wodą i zimnymi gąbkami. Picia izo jestem też nauczony z maratonów, więc korzystam, kiedy są, bo nawodnienia nigdy mało. Tym bardziej, że zaczęło się robić gorąco, a słońce dawało już dość ostro. 

Na metę wbiegłem z zapasem sił, co oznacza, że nie dałem z siebie wszystkiego. W sumie tak miało być, bo lepiej ukończyć wolniej, niż nie ukończyć szybko... Czas 5:42:28 to może nic szczególnego, ale jak na początkującego amatora w tym sporcie, nie mam się podobno czego wstydzić. 
Wielu ma to samo, więc nie będę oryginalny, ale mnie ten sport zauroczył. Tak jak funcarving na nartach, gdy szukałem czegoś przy czym nie będę się nudził na stoku, tak triathlon wydaje się być dla mnie tym sportem, który w przyszłości może odgrywać w mojej sportowej przygodzie spore miejsce.
Fakt, nie jest łatwy, bo trzeba mieć wszechstronność w kilku dyscyplinach, przygotowania zajmują zdecydowanie więcej czasu (trzy razy więcej...) i  kosztuje to to zylion pieniędzy. Ale co tam. W końcu po coś się żyje...
Do mnie przemawia jeszcze to, że w każdym z tych sportów odrębnie, czuję się dobrze. Uwielbiam pływać, bez roweru nie wyobrażam sobie życia, a bieganie stało się od jakiegoś czasu tego życia częścią. I to jest chyba najtrudniejsze w triathlonie, że wielu z nas musi przezwyciężyć jakieś słabości, lęki przed wodą, prędkością na rowerze, nudę podczas biegania. Dla każdego to wyzwanie, ale jak już się je pokona, satysfakcja jest gwarantowana! Bo trzeba mieć plan. Plan na życie. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

29 grudnia 2014 #piaskiemwraka - moralne wsparcie i nie tylko...

11 listopada 2018 #Piaskiemwraka - Dla Niepodległej...

3 marca 2021 #Piaskiemwraka - Z Nowym Rokiem, nowym krokiem...