5 sierpnia 2018 #Piaskiemwraka - Mój święty Graal - Gdynia Ironman 70.3

No i niby co ma piernik do wiatraka? Dla mnie ma. Trzy lata temu nawet nie myślałem o triathlonie, bo nie wierzyłem, że będę w stanie biec na nartach, a później celnie strzelać... Gdy na Skwerze Kościuszki stawiali wielkie, czerwone M z kropką odliczające czas do startu Iron Man Gdynia, nawet nie wiedziałem co ono oznacza. Zostałem wtedy spytany przez znajomych, czy się wybieram, ale jedyne co byłem w stanie odpowiedzieć to tyle, że nie jest to coś dla mnie, bo osoby tutaj startujące to harpagany i nawet nie śmiem się zapuszczać w te rejony. 
Dwa lata temu pierwszy raz stanąłem na starcie tych w końcu nie tak długich zawodów. Wtedy, po ukończonych maratonach i biegach ultra, wydawało mi się to olbrzymim wyzwaniem. Popłynąć, przejechać na rowerze i na koniec jeszcze pobiec półmaraton. Owszem, wiedziałem, że dam radę, bo lata temu kończyłem w górach maratony MTB, przy trasach ze sporymi przewyższeniami, mających po kilkadziesiąt, a nawet ponad sto kilometrów. Ale przecież triathlon to co innego. Trzy dyscypliny, jedna po drugiej, wiele zmiennych, a na koniec dość długi bieg, który sam w sobie dla wielu jest wyzwaniem. 
Jednak porwałem się na to bez większego doświadczenia, wystartowałem na pożyczonym rowerze szosowym, ale za to przy wsparciu wielu osób w koło, które mimo wszystko wierzyły, że jeśli za coś się zabiorę to doprowadzę to do finału, a przynajmniej bez walki nie oddam. 
Wtedy ukończyłem zawody na rzecz jasna odległych miejscach, z czasem niemal 6 godzin (5:43). Od tamtej pory postanowiłem traktować Iron Man Gdynia 70.3 jako start referencyjny do wszystkich innych. W świadomości zakotwiczyłem to właśnie jako takiego mojego Świętego Graala. I oczywiście nie dlatego, że jest to coś nieosiągalnego, ale dlatego, że z każdym rokiem chcę być tutaj lepszy, a kiedyś po prostu stanąć na podium w swojej kategorii wiekowej. Wiem, że brzmi to niedorzecznie i buńczucznie, ale taki mam właśnie plan i cel. Dlatego właśnie kojarzy mi się z takim kielichem, którego każdy z nas szuka i stara się osiągnąć. I chyba każdy powinien mieć. Być może nigdy go nie osiągnie, nie znajdzie, ale jeśli się nie postara, na pewno się o tym nie dowie. A już same starania dodają skrzydeł i motywacji do działania. 

Od pierwszego startu nieco się zmieniło. Nadal treningi wykonywałem samemu, nadal bez trenera i profesjonalnej rozpiski dedykowanej tylko mnie. Ale ze zdecydowaniem większą wiedzą i świadomością, że na nartach w tym sporcie się nie biega. Strzelać też nie trzeba... 
Sporo czytałem, przyjąłem plan treningowy z kultowej książki Matta Fitzgeralda, dedykowanej tej dyscyplinie. Zwiększyłem ilość startów poprzedzających, ale też objętość samych treningów. Jednym słowem, triathlon stawał się powoli moim sportem podstawowym. 
Należę do osób "zerojedynkowych", czyli albo robię coś całym sobą, albo się nudzę i odpuszczam. Wiem również, że gdy coś mnie pochłania, dobrze jest z tego korzystać, bo po jakimś czasie może przejść. Tak może być również z triathlonem, więc korzystam dopóki mam zapał i motywację, by poświęcać na niego kilkanaście godzin w tygodniu. 

Tegoroczny start to również nieco inne przygotowanie sprzętowe. Mam już czasowy rower, czasowy kask oraz kilka innych, dedykowanych tej dyscyplinie elementów. Ale nadal staram się nie zwariować na punkcie gadżetów, bo triathlon to sport, który może być drogi. Najlepiej opisuje to jeden z kawałów:

Spotyka się dwóch znajomych i jeden chwili się drugiemu.
- sprzedałem ostatnio dom i kupiłem rower
- super, a co z resztą?
- a na resztę wziąłem kredyt

To rzecz jasna jaskrawy żart, ale kilkadziesiąt tysięcy za rower to normalna cena w tym sporcie. Do tego dochodzą dobre koła za 5-7 tysięcy, pomiary mocy za kolejne kilka, zegarki, pianki, kevlarowe dodatki i masę innych rzeczy. A wszystko to pompowane słowem "triathlon". Wystarczy wspomnieć, że uchwyt na bidon z włókna można dostać za 30 złotych, ale ten sam z napisem "tri" i logiem znanego producenta, szybuje z ceną do 330 złotych... Jest pole do zabawy...

Osobiście, nie doszedłem jeszcze do takiego zwariowania, ale jak każdy facet, czyli duże dziecko, lubię zabawki i kupuję je sobie od czasu do czasu, bez jakiś wielkich, racjonalnych pobudek. O czym zresztą mówię otwarcie, a nawet pisałem o tym już na blogu. 

Wracając do gdyńskiego startu, poprzedził go sobotni sprint, który jechałem w sztafecie na rowerze. Dało mi to sporo frajdy, bo rozkręciło nogi i oswoiło z napięciem startu. Nie ukrywam, że stres przed każdymi zawodami, a nawet zwykłym Park Run'em mocno daje mi się we znaki. Ale to chyba dobrze, bo przynajmniej wyostrza czujność. 
20 km w sztafecie było w każdym razie dobrą rozgrzewką i przetarciem mięśni przed niedzielą, tym bardziej, iż mogłem sobie pozwolić na lekką jazdę. 

Niedzielne zawody na dystansie 70.3, czyli połowie dystansu Iron Man rozpoczynały się rano, a więc nie było już czasu na wielkie rozpamiętywanie. Ostatnia wizyta w strefie zmian, sprawdzenie roweru, lekka rozgrzewka i do wody by w niej również zrobić kilka machnięć rękami. 
Z racji super ciepłego lata, była nawet opcja, że pianki, które są w zasadzie w Polsce standardem, mogą zostać zakazane (dzieje się tak, gdy woda przekracza 23 stopnie). Ale koniec końców, obyło się bez tej "strasznej" dla niektórych perspektywy. Piszę "strasznej", bo jednak widać, że nie każdy obyty jest z pływaniem w morzu, nie każdy ma okazję tego próbować, szczególnie jak przyjeżdża na same zawody, a do tego nie jest zawodnikiem ze zbyt dużym doświadczeniem. Wtedy start bez pianki jest stresujący i dla niego i dla ratowników pilnujących całej imprezy, bo kto nie brał nigdy udziału w czymś takim po tej drugiej stronie, nie ma pojęcia jak ciężko jest zauważyć tonącą osobę w takiej kipieli. 
To jest też jeden z powodów dla których coraz więcej organizatorów decyduje się na zorganizowanie startu w tzw. rolling starcie, czyli puszczaniu zawodników do wody po kilka osób (przeważnie 2 do 8) w kilkunastosekundowych odstępach. Daje to większy komfort zawodnikom, z których wielu traktuje ten sport jako czystą rozrywkę i nie zawsze przygotowani są na pełną "pralkę" pomiędzy tłumem innych, ale umożliwia również większe panowanie nad bezpieczeństwem dla ratowników. 

W Gdyni start następuje z plaży, właśnie w formie rolling startu. Mnie przypadła strefa 35-40', bo jednak żaden ze mnie świetny pływak. Najważniejsze było dla mnie utrzymanie stałego tempa, bez większych przygód. Z wody wyszedłem po 40 minutach, a więc niemal 3 minuty szybciej niż rok wcześniej, co uważam za dobry wynik, jak na możliwości, które reprezentuję i to, że przywiązywałem wagę raczej bardziej do długich rozpływań, niż świetnej techniki. 
Zmiana na rower poszła też bez przygód, a dodam, że znalezienie swojego miejsca, będąc nieco skołowanym po wyjściu z wody, wśród kilku tysięcy rowerów, nie musi być wcale takie łatwe...
Największą niewiadomą była pogoda, bo choć ranek zaczynał się ładnie, to przewidywano opady i każdy zastanawiał się, kiedy go złapie. 
Ja wrzuciłem sobie w miarę sensowne tempo, wiedząc, że mogę pojechać szybciej, ale wtedy odcinek biegowy będę szedł... Mimo to, na trasie wyprzedzałem co jakiś czas, a na zjazdach, na których czuję się dość pewnie, nadrabiałem wolniejsze, płaskie odcinki. 
Wspomniany deszcz nas nie oszczędził i dorwał mnie mniej więcej na 65 km. Nie trwał długo, ale ilość oraz intensywność opadów była taka, że momentami nie widziałem gdzie jadę. Zwolniłem też dość mocno, wychodząc z założenia, że lepiej jechać wolno, ale jechać, niż gdzieś złapać ślizg i stracić więcej niż to warte. 
Całe szczęście, ulewa nie trwała zbyt długi i po mniej więcej 7-10 km wszystko wróciło do normy. Nie pozwoliło to jechać tak szybko jak wcześniej, ale przynajmniej było wiadomo, gdzie się jedzie...
Czas roweru 2:46 nie powala, bo najlepsi robią to w okolicach 2:10, a sensownie wytrenowani w 2:25. Ja jednak nie oczekiwałem cudów, bo mniej więcej wiedziałem z treningów ile mogę z siebie dać. Przyznam też, że po tym starcie powiedziałem sobie, że kolejny sezon, to mimo wszystko będzie więcej roweru i szybsze bieganie, bo jeśli gdziekolwiek, to tu mogę nadrobić najwięcej. 

Strefę T2 opuściłem dość sprawnie i początkowe kilometry biegu wydały mi się nawet mocno luźne. Wiedziałem jednak z doświadczenia, że to złudne uczucie i zbyt szybki początek może dać odcięcie dość niespodziewanie. Zwolniłem zatem nieco do tempa z jakim chciałem biec, czyli w okolicach 5 min/km. To dawałoby mi czas biegu na poziomie 1:45. Jednak wspomniane odcięcie, choć nie przyszło w pełnej krasie, to jednak dało o sobie znać już w połowie dystansu. 
Na trzeciej pętli stałem się mocno głodny i próbowałem zarówno jeść batony energetyczne na punktach żywieniowych, jak i żele, popijając sporą ilością izotonika. Z perspektywy mety, uważam, że to był błąd i trzeba się jednak trzymać założeń - batony na rowerze, żel na biegu. Co za dużo, to nie pomaga... 
Na metę wbiegłem z czasem 1:49, czyli zdecydowanie wolniej niż zakładałem, ale niestety ostatnie kilometry dały mi się mocno we znaki. Całość to czas 5:21. Niby słabo, ale jednak ponad 22 minuty szybciej niż rok wcześniej. Szybciej zarówno w wodzie, jak i na rowerze oraz biegu. Do pełni szczęścia jeszcze sporo brakuje, ale ta nastąpi jak zejdę na tej imprezie poniżej 5 godzin, choć wtedy pojawią się od razu kolejne cele.
I to jest właśnie ten Święty Graal - mityczny, może czasami iluzoryczny, ale w końcu czym by było nasze życie, gdyby nie cele i wyzwania... 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

29 grudnia 2014 #piaskiemwraka - moralne wsparcie i nie tylko...

11 listopada 2018 #Piaskiemwraka - Dla Niepodległej...

3 marca 2021 #Piaskiemwraka - Z Nowym Rokiem, nowym krokiem...