30 lipca 2016 #Piaskiemwraka - Gdyby maraton to było za mało...

Tym razem będzie mniej akcyjnie... ale pomyślałem, że nie tylko akcjami blog stoi, a dostaję jednak od czasu do czasu maile lub telefony, od osób, które zainteresowały się i przeczytały ze względu na sport, marsz lub bieganie, więc jak ktoś chce to przeczyta, a jak nie, to usunie swój adres z newslettera... Choć mam nadzieję, że nie.
Tak już mam, że jak mnie coś wciągnie to niemal na całego. Oczywiście - praca, Fundacja, nurkowanie, fotografia i jeszcze kilka innych pasji, nie da mi się w bieganiu zapomnieć, ale nie ukrywam, że całkiem mi się to przebieranie nogami spodobało. 
Dlatego, gdy mój serdeczny kolega Marek, zadzwonił i spytał, czy przetruchtam z nim Trójmiejski Ultra Track, długo się nie zastanawiałem. Choć wątpliwości były... 


Trasa tego malowniczego biegu na dystansie 65 km biegnie lasami i wzniesieniami w okolicach Trójmiasta. Kto nie był, może nie wie, ale są tu tereny porównywalne z górskimi. Wystarczy powiedzieć, że rozgrywane są tu nawet eliminacje do górskich samochodowych mistrzostw Polski... W każdym razie, jak ktoś chce się zmęczyć bieganiem lub wjeżdżaniem pod górkę, to tutaj jest gdzie... Wiem co mówię, bo przez siedem lat uprawiania kolarstwa górskiego zjeździłem tu każdą ścieżkę. Ale bieganie to jednak co innego. A bieganie na takim dystansie to ZUPEŁNIE CO INNEGO. 


Trasa jest nad wyraz malownicza, choć daje się równie w kość jak wygląda.


Wzniesienia też są całkiem całkiem jak widać.


Kilometrów było nieco więcej, ale bateria się rozładowała w moim Suunto i nie zliczyła całości. De facto wyszło około 68 km. 

Na starcie o szóstej stanęło około 120 osób. Nie będę się zgrywał i prężył muskułów, bo otwarcie napiszę, że przybiegłem w końcówce. Ale najważniejsze, że ukończyłem, bo jednak sporo z osób odpadało po drodze. Nie przygotowywałem się też w jakiś specjalny sposób, prócz zmodyfikowanego (czterotygodniowego) planu maratońskiego. 
Dla tych, którzy nie biegli, na pewno informacja warta rozważenia - rozbieganie jest konieczne i chyba stanowi o sukcesie w takim biegu. Gdy na drugim bufecie (były trzy), na 42 km pijesz trochę "iso", łykasz kawałek pomarańcza i chwytasz kawałek banana, by dalej biec, myślisz sobie - za jakie grzechy... Zamiast czerwonych dywanów, kwiatów i dziewczyn rzucających się na szyję oraz fleszy aparatów, musisz zmagać się z myślą, że przecież to jeszcze prawie 3 dyszki przed Tobą. Uwierzcie mi - nie pomaga...
Jednak dawka endorfin na mecie i świadomość, że się ukończyło, jest bezcenna. Nie przyznam, że większa niż po maratonie, ale na pewno daje poczucie jeszcze większej pewności przed następnymi startami. A one pewnie już niebawem, bo z tego ciężko się wyleczyć...


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

29 grudnia 2014 #piaskiemwraka - moralne wsparcie i nie tylko...

11 listopada 2018 #Piaskiemwraka - Dla Niepodległej...

3 marca 2021 #Piaskiemwraka - Z Nowym Rokiem, nowym krokiem...