14 lipca 2019 #Piaskiemwraka - Gdy morze robi za bohatera imprezy...


Nie lekceważ open water…

Prawda starych Indian znad Sekwany mówi – pływaniem w triathlonie nie wygrasz, ale możesz nim przegrać. To się sprawdziło w Gdańsku na tegorocznym triathlonie. Można mówić, że pływanie jest przereklamowane i czym dłuższy dystans, tym mniejsze odgrywa znaczenie, ale pływanie w wodach otwartych, a szczególnie w morzu, wymaga jednak specyficznych umiejętności, tym bardziej, im bardziej wzburzone jest to morze. W zeszłym roku na tych samych zawodach, pływanie zostało odwołane ze względu na stan skażenia wody. W tym roku ze stanem sanitarnym wszystko było w porządku, ale już stan morza był wymagający nawet dla wytrwanych triathlonistów. Wystarczy napisać, że nawet kilku z czuba stawki popłynęło zdecydowanie poniżej swoich możliwości, a kilkoro z nich nawet nakarmiło po drodze ryby…
Nie twierdzę, że to zmienia diametralnie wynik na mecie w przypadku każdego zawodnika, ale potwierdza tylko, że pływnie w morzu warto trenować w każdych warunkach, jeśli myśli się o starcie w gdańskiej olimpijce i gdyńskim Iron Man 70.3, czyli dwóch triathlonach w Polsce organizowanych w morzu otwartym.
Wracając do samych zawodów, to woda od rana była niespokojna i z każdą godziną zbliżającą do startu, fale nieco się powiększały. Dodatkowo, przy samym brzegu naniosło sporo glonów, które tworzyły zawiesinę na kilkadziesiąt metrów od plaży, co w zasadzie uniemożliwiało płynięcie i wymuszało pójście nieco dalej od startu.
Gdańsk to olimpijka, czyli 1500 metrów pływania, 40km jazdy na rowerze i 10km biegu. Widowiskowy start ma miejsce z plaży przy samym molo w Brzeźnie, co dla obserwujących jest świetną perspektywą.
Po wbiegnięciu do wody, co odbywa się w formie rolling startu po osiem osób, płynie się po kwadracie (500m w głąb zatoki, 500m wzdłuż brzegu i 500m do plaży). Z racji wysokiej fali, nawigacja była mocno utrudniona, ponieważ bojki normalnie widoczne już z oddali, co raz przykrywane były przez nadciągającą falę i gdy w złym momencie wystawiło się głowę ponad powierzchnię, nie było ich widać. Nie jestem mistrzem pływania, ale w morzu czuję się w miarę dobrze i nawet wysoka fala mnie nie przeraża. Nie mniej, na prędkość płynięcia wpłynęła, szczególnie, że pierwsze 500m płynęliśmy pod falę i pod wiatr. Wzdłuż płynęło się już sensownie, a do brzegu w miarę szybko, choć tutaj z kolei, przeszkadzał nieco brak bramy na wyjściu, a więc również utrudnienie dla nawigowania.
Ale woda to tylko jeden ze składowych, więc ważniejszy był dla mnie rower i bieg. Strefa zmian poszła sensownie i gotowy z rowerem pobiegłem w stronę "belki". W takich przypadkach bardzo często wizualizuję start, każdy jego element, powtarzam poszczególne sekwencje w głowie i ćwiczę ich kolejność, by nie nawalić i czegoś nie zapomnieć. Teraz też tak było, ale i tak dałem lekkiego ciała, bo położyłem nogę na pedale tuż przed belką i sędzia kazała mi się cofnąć. Całe szczęście kosztowało mnie to jedynie kilka sekund, więc żadna różnica. Ale z rytmu wybiło. 
Trasa rowerowa to w zasadzie długa prosta wzdłuż jednego, wydzielonego pasa dwupasmowej drogi ekspresowej. Jedzie się więc nad wyraz dobrze. Po drodze przejeżdża się jednak przez tunel pod Martwą Wisłą, więc najpierw zjeżdża się około kilometra w dół i mniej więcej 30m pod poziom morza, a następnie trzeba stamtąd wyjechać. Jednak to nie jest tak trudne, jak wiatr, który czasami ma się w plecy. Tym razem też tak było i choć w jedną stronę wykręcałem średnią pod 40km/h, w drugą już szło znacznie gorzej... 
Ale dwie pętle to nie wieczność i w sumie poszło sprawnie i dość szybko. Bardziej zresztą bałem się biegu, mając w pamięci dwa ostatnie lata i to gdy po rowerze na tych samych zawodach, ledwo byłe, w stanie biec. 

Teraz miałem świadomość lepszego przygotowania, ze zdecydowanie większym naciskiem zarówno na sam rower, jak i zakładki, którymi kończę w tym sezonie w zasadzie każdy rower. 
Po dojeździe do mety dość szybko uporałem się ze zmianą i wybiegłem na trasę. Potwierdziły się moje przypuszczenia, że praca z zakładkami zaowocuje dobrym biegiem. Zresztą po Bydgoszczy, gdzie startowałem na 1/4 IM widziałem, że w nogach mam moc. Tutaj też się pojawiła, bo od samego początku byłem w stanie ciągnąć ze swoim tempem, czyli w okolicach 4:15/km. Pogoda co prawda nie pomagała, bo jak zawsze na zawodach w Gdańsku słońce dawało ostro, szczególnie koło południa, gdy odbywał się dla większości z nas bieg. 
Na metę wpadłem po najszybszym ostatnim kilometrze, który pociągnąłem w okolicach 3:50/km. Ostatecznie ukończyłem z czasem 2:29:15 co jest wynikiem lepszym o niemal pół godziny niż dwa lata temu, gdy bieg po prostu mnie zmasakrował (w 2018 ze względu na wspomnianą zamianę pływania na bieg, nie ma czego porównywać). 

Gdańsk Marathon to jedne z lepszych zawodów, z pływaniem w morzu, co mają jedynie dwa triatlony w Polsce, szybką trasą rowerową i bieganiem w parku, co daje kibicom dobre możliwości kibicowania. Natomiast wbieg na metę usytuowaną na molo, wysuniętym w głąb morza, jest po prostu zjawiskowy!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

29 grudnia 2014 #piaskiemwraka - moralne wsparcie i nie tylko...

11 listopada 2018 #Piaskiemwraka - Dla Niepodległej...

3 marca 2021 #Piaskiemwraka - Z Nowym Rokiem, nowym krokiem...