11 sierpnia 2019 #Piaskiemwraka - Chcesz Boga rozśmieszyć, powiedz mu o swoich planach...
To jest niestety święta prawda i mnie też dotknęła... Ale od początku.
Iron man Gdynia 70.3 to już od lat mój start "A", choć pierwszy start tutaj, to po prostu było wyzwanie ukończenia. Teraz, gdy nadal jestem #janusztriathlonu wyzwaniem jest zejście poniżej 5 godzin. Tak naprawdę podporządkowałem pod to całe swoje przygotowania i plan był tak skonstruowany, by na te zawody osiągnąć maksimum. Moje maksimum doprecyzujmy...
Wiedziałem, że wynik jest w moim zasięgu, bo czas z Elbląga (2:34), a wcześniej z Bydgoszczy (2:27) dawał nadzieję. Z drugiej strony wiedziałem, że w Elblągu nie pobiegł bym drugiej dyszki w podobnym tempie co pierwsza, szczególnie, jeśli miałbym w nogach dwa razy więcej roweru. Dlatego miałem się na baczności. Zresztą zawsze mam duży respekt do zawodów.
Ale tym razem zachowałem się jednak jak dzieciak i sam doprowadziłem do tego co się wydarzyło podczas startu.
Dzień wcześniej w Gdyni jest start na dystansie sprint. Drugi też rok z rzędu zapraszany jestem do sztafety korporacyjnej jednego z naszych fundacyjnych darczyńców, firmy EuroStyl. Tym razem miałem płynąć. Niby nic, ale pogoda tej soboty była na tyle wietrzna, że rozbujała Zatokę wokół portu do fal wysokości 2m (tak, tak, dwóch metrów). Warunki nie były więc, delikatnie mówiąc idealne. Dość powiedzieć, że z ok. 500 zawodników, którzy stanęli w mojej fali na starcie do sztafet, ratownicy wyciągnęli 118. Mam za sobą już kilkadziesiąt zawodów w różnych warunkach, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Motorówki ratowników wpływały między płynących na sygnale, ratownicy w kajakach krzątali się pomiędzy, a ci na deskach pozwalali płynącym trzymać się za rant, by nie panikowali. Coraz też widać było lecące koło ratunkowe, a krzyki pomocy dochodziły z niemal każdej strony, choć dokładnie nie wiedziałem skąd, bo fale zasłaniały widok.
Dla mnie morze z racji doświadczeń ratowniczych, ale też nurkowania w nim i treningów open water, nie stanowi wielkiego wyzwania w takich warunkach, choć ogólnie mam do niego bardzo duży respekt i szacunek. Z wody wyszedłem w tych niezbyt komfortowych warunkach, nawet jak dla mnie, po niecałych 15 minutach, wiec całkiem znośnie. Ale to już było preludium do katastrofy, która miała się wydarzyć na drugi dzień.
Po tym początku, zamiast jechać do domu i odpoczywać, szlajaliśmy się z Młodym (Syn startował na rowerze w tej samej sztafecie) po expo, strefie finishera i generalnie chłonęliśmy atmosferę, choć mój trener co raz widząc mnie krzyczał z dobroci serca "wypierdalaj do domu".... Efekt był jednak żaden, a ja zjechałem do domu koło 23.00 z mniej więcej 23 tysiącami kroków na budziku.
W niedzielny poranek stawiłem się w T1 koło 7.00 by dokończyć przygotowanie roweru i mieć jeszcze czas na małą rozgrzewkę i spokojne przebranie. Wszystko to zrobiłem na tyle, że mniej więcej za kwadrans ósma mogłem wejść do wody i nieco się rozgrzać robiąc kilka odcinków w strefie. Później ustawiłem się by zobaczyć jak startują Pro z Janem Frodeno na czele.
Woda była już zupełnie spokojna i od razu po starcie starałem się wejść w swój rytm, by bez jakiegoś ciśnienia, ale sensownym czasem wyjść z wody. Zajęło mi to nieco ponad 35 minut więc jak na mnie bardzo dobrze. Zrzucam piankę, chwytam rower i biegnę do belki. Wskakuję i już po pierwszych kilkuset metrach widzę, że nogi jakieś takie nie ode mnie... Ale myślałem, że tak mi się tylko wydaje. Jadę swoje. Prędkość sensowna i pomimo początkowych obaw, okazuje się, że wszystko idzie dobrze, a czasy wykręcam lepsze niż rok wcześniej. Jem też więcej po drodze, a w bidonie mam swoje Vitargo, by jeszcze dodatkowo dostarczyć kalorii.
W T2 melduję się po 2:38 minutach, czyli ze średnią trochę ponad 34km/h co jak na mnie jest czasem dobrym i wiem, że złamanie 5 godzin jak najbardziej jest w moim zasięgu. Teraz muszę tylko pobiec półmaraton w granicach 1:40 i będzie dobrze.
Pierwsze 5km idę po 4:15:4:20. Myślę sobie, że nieco za szybko, ale z drugiej strony, trzeba ryzykować, może będzie dobry czas. Jednak od samego startu biegu, czuję, że nogi jednak nie te. Biegną, ale coś jest nie tak. Problemy zaczynają się na drugiej pętli, w okolicach 6-7km. Jest ciężej i czwórki mocno dają o sobie znać. Zwalniam. Druga pętla to już tempo sporo niższe, a od 16km zaczyna się dramat. Mam pierwszy postój przy punkcie nawodnienia. Wiem, że będzie ciężko i raczej na jednym postoju się nie skończy. Biegnę dalej, ale już zupełnie zmęczony. Wbiegam na bulwar, którym jest już mniej więcej 2km do mety i nie czuję nóg. Muszę się zatrzymywać co 500m. Wiem już, że czas będzie bardzo słaby, ale dopadają mnie myśli, czy w ogóle skończę na mecie, czy padnę gdzieś po drodze. Najgorsze jest to i w sumie najlepsze, że biegnący co chwila pytają się, czy wszystko w porządku, a ja się z tym mam jak przedszkolak, bo choć wiem, że to wymagające zawody, to jest mi z tym stanem po prostu wstyd. Z drugiej jest to miłe, gdy wiesz, że chyba nawet gdybym padł, to ktoś mnie do mety dociągnie...
Ostatkiem sił i to dosłownie wbiegam na metę, bo nie mam nawet sił by przyśpieszyć na dywanie. Po odebraniu medalu idę do strefy finishera na kilka razy, co chwila się zatrzymując. Znajomi, którzy czekali na mecie zostali przeze mnie zupełnie niemal olani, bo nie byłem nawet w stanie racjonalnie myśleć. Straszne uczucie.
Są takie słowa, które wypowiedział legendarny australijski trener Percy Cerutty gdy przed swoimi zawodnikami robił kilka bardzo mocnych okrążeń na bieżni, przed ich ważnymi startami - "jutro możecie pobiec szybciej, ale nie uda się wam dać z siebie więcej". Ja byłem nim 70 lat później - byliby tacy i nawet było takich wielu, którzy zrobili to szybciej, ale nie dali z siebie więcej niż ja. nigdy jeszcze w życiu tak się nie czułem jak w trakcie tego startu, a w strefie finishera dochodziłem do siebie 3 godziny. Ukończyłem w czasie 5:11 co w wyłącznej mierze spowodowane było biegiem, bo półmaraton pobiegłem w 1:52 czyli ponad 22 minuty wolniej niż biegam go na maksa...
Cenna lekcja i doświadczenie, które też trzeba mieć, by nie żyć w świadomości, że jakoś to będzie. Bo jeśli zawalimy czasami małe elementy, to niestety nie będzie. A na pewno nic się nie "uda".
Komentarze
Prześlij komentarz