3 stycznia 2014 #piaskiemwraka - Dzień niespodzianek...
#Piaskiemwraka - myślałem, że nie wstanę. Przecież poprzedniego dnia nawet leżeć nie mogłem, tak mnie wszystko bolało. Ale myliłem się. Organizm to jednak cudowny twór. Dostał paliwa, płyny uzupełnione i jestem jak młody Bóg. Liśćmi kapusty zdjętymi z kolana nawet się lisy zaopiekowały i podeszły w nocy by spod tropika wyciągnąć przekąskę.
Noc nie należała też do najprzyjemniejszych, bo smagający namiotem wiatr zmuszał mnie do kilkukrotnego umacniania szpilek, które w piasku nie najlepiej się trzymają...
Wstałem stosunkowo wcześnie i nie chcąc liczyć na łut szczęścia, że poranne szkwały oszczędzą mój domek, zebrałem się i poszedłem. Tym bardziej, że zbliżałem się do cywilizacji i liczyłem na jakiś posiłek po drodze. Po tych dwóch dniach odludzia byłaby to miła odskocznia. Miało być jednak inaczej i to jakże przyjemnie.
Do Jastrzębiej doszedłem dosyć szybko, bo to w sumie kilka kilometrów. Tutaj pierwszy deszcz zmienił warunki pogodowe. Wszedłem do centrum po zakupy, bo po wczorajszej wodzie zostało wspomnienie, a i tak wysoki poziom wody uniemożliwił przejście plażą. Po prostu jej tam nie było.
Wracając na linię brzegową, wszedłem na wysoki klif, który daje niesamowitą panoramę i zupełnie inną perspektywę, choć wiedziałem, że kontynuować drogi tak się nie da.
Schodząc - pierwsza niespodzianka. Ktoś do mnie woła po imieniu i choć takie sytuacje już się zdarzały, bo ludzie czytali i widzieli relacje w telewizji, więc wołali często po imieniu, to tym razem głos jest znajomy. To Michał i Arek, przyjechali specjalnie z Łodzi i Poznania, by potowarzyszyć mi dwa dni na trasie. Niesamowita niespodzianka i jakże miła perspektywa dwóch kolejnych odcinków, spędzonych razem. Już w trójkę kontynuujemy spacer w stronę Władysławowa.
Nie za długo. Za kilka kilometrów wybiegają do nas dwie dziewczyny. To Ewa i Lusy - piratki, które rokrocznie zapewniają nam atrakcje na Balu Fundacji.
Miała być cywilizacja i była, choć przyjechała do nas, a nie my do niej... Świetne przywitanie i super poczęstunek. Smakowało wszystkim, a duży garnek "zupy z wkładką" poszedł w mgnieniu oka. Dobrze, że chłopaki mi towarzyszyli, bo sam nie dałbym rady.
Wspomniany Charytatywny Bal dla Dzieci Fundacji Trzeba Marzyć, to impreza, którą organizujemy już od lat. W tym roku odbędzie się jubileuszowa, X edycja. Wziął się z sentymentalnej podróży w lata dzieciństwa, kiedy chodziliśmy z rodzicami na zakładowe bale organizowane przez ich zakłady pracy. Pomysł trafił w dziesiątkę i od tej pory jest to największa tego typu impreza w Trójmieście dla dzieciaków, na której bawi się niemal pół tysiąca maluchów. Od lat organizowany jest w Centrum Konferencyjnym Hotelu Sheraton w Sopocie. Super zabawa, a jak masz małe dzieci, musisz być obowiązkowo. Zapraszamy!
Tak ugoszczeni mogliśmy iść dalej. Władysławowo już tylko 10 km przed nami. Tam robimy postój i idziemy na jakiś grzany napój izotoniczny.... Tym bardziej, że umówiony jestem z SIMem, kolegą z M3M, który ma ambitny plan towarzyszyć mi również na trasie przez Półwysep. Pisałem, że M3M będzie nie raz ze mną...
Do Władysławowa dochodzimy koło 13.00, więc jest sporo czasu by usiąść na chwilę (SIM ma dojechać koło 14.00). Spotykamy się wszyscy w jedynej o tej porze otwartej kawiarni, którą zlokalizowaliśmy na trasie przemarszu. Niesamowite jak te miasta się zmieniają poza sezonem. A przecież Władysławowo to nie jakaś tam wioseczka wakacyjna.
Napici i wypoczęci ruszamy w dalszą drogę. Wesoła brygada kryzys...
Nie na długo brygada i nie na długo wesoła. Po wejściu na plażę, zaczynam iść swoim tempem, bo uzmysłowiłem sobie, że jest 15.00 a do przejścia jeszcze grubo ponad 20 km do Juraty, gdzie czeka Julka i Dotka z ekipą. No i z ciepłym poczęstunkiem. Po tylu dniach już tego tak nie zauważam, ale mój normalny marsz staje się dla reszty nieco wyzwaniem. Po godzinie idę nieco przed nimi, a po dwóch, zaczyna padać deszcz i wiać wiatr, co dodatkowo opóźnia chyba marsz. Piszę chyba, ponieważ ja nie do końca czuję, że pada, bo membrany The North Face i ciepła bielizna Fjorda Nansena, w które zostałem wyposażony przez partnerów akcji sprawdzają się nad wyraz. Koniec końców, przychodzę do Juraty na 1,5 godziny przed SIMem. Michał i Arek, rozbijają się w Jastarni. Może powinienem iść wolniej, zaczekać, iść wspólnie... Ale z drugiej strony, założeniem jest realizacja celu i pokonywanie założonych odcinków, co nieco się wyklucza. Umawiamy się, że oni wyjdą z rana koło 8.00 i wszyscy wystartujemy z Juraty o 9.00.
Po drodze kolejną niespodziankę robi Marzena, która przyjechała do Juraty i wyszła na przeciw nam, znajdując nas dopiero po zapadnięciu zmroku. Biedna zrobiła grubo ponad 20 km, ale dała radę i utrzymała tempo...
W Juracie wita mnie Julka, Dotka i cała ekipa z psem na czele. Jest czas, by nieco odpocząć, zjeść i zostawić kilka rzeczy. SIM przywiózł mi kolejny przepak, czyli zaprowiantowanie oraz zapasowy kartusz. Nieco tego za dużo, bo nie wszystko zjadłem, a gazu starczy mi spokojnie do końca (później się okazało, że gazu starczyło akurat, bo ostatnie podgrzanie wody, ostatniego dnia, zakończyło żywot butli).
Gdy wracam na plażę, czeka już tam SIM, który przemoczony i zmarznięty dotarł do celu. Rozbijam namiot, robię herbatę i po rozgrzaniu mamy jeszcze czas na pogadanie przy "akompaniamencie" wiśniówki, której małą butelkę zabrał ze sobą. Skorzystał nawet z rady i przelał zawartość szklanej butelki do plastikowej, by zredukować ciężar.
Też przy pakowaniu nieco się śmiałem z ważenia wszystkiego co do grama, ale dopiero taki marsz weryfikuje celowość, a raczej niezbędność takich zabiegów. Znów wieje, ale tak dociążony namiot nie ma prawa się ruszyć z miejsca...
Komentarze
Prześlij komentarz