4 stycznia 2014 #piaskiemwraka - W odwiedzinach u Pradziadka...

#Piaskiemwraka - dzień nastał radosny.... Słońce i wiatr - radosny duet. Na tyle radosny, że rano po opróżnieniu namiotu, ten stwierdził, że w dalszą drogę być może wybierze się sam. Kosztowało mnie to ze 150 metrów sprintu po plaży. Tym razem bez plecaka całe szczęście, za to z szybkim kursem obsługi latawca. Walczyłem kilkanaście minut by go w końcu okiełznać. 

Zgodnie z ustaleniami wychodzimy wszyscy o 9.00, bo na granicy Helu czeka na nas Sekretarz Miasta - Marek, który będzie mi towarzyszył do końca dnia. Niesamowity facet. Samorządowiec, tancerz, maratończyk i nie wiem kim tam nie jest jeszcze, bo energii ma za trzech, a dobę rozciągnął chyba do 40 godzin. Idziemy spokojnie, co raz omijając odcinki zalewane aż po wydmy falami. Do tego Marek ma ze sobą herbatę i coś na przekąskę. Trasa szybko mija, choć nie jest łatwo i buty co chwila zalewane są wodą. Na wysokości "Góry Szwedów" dzwoni Straż Graniczna by tradycyjnie sprawdzić, czy po nocy wszystko w porządku i kiedy mogą się nas spodziewać w Helu. 





Dzięki Markowi dowiedzieliśmy się skąd nazwa "Góra Szwedów". Wikipedia donosi, że w 1628 roku, w czasie sztormu osiadły na plaży dwa szwedzkie okręty. Niby prawda, ale ponoć nie osiadły bez przyczyny. Podobno, ówcześni mieszkańcy specjalnie rozpalali ogniska by wprowadzić załogi szwedzkich okrętów w błąd i doprowadzić do ich wpłynięcia na plażę, by je następnie ograbić. Czy to prawda, nie wiem, ale brzmi ciekawie.

Kilkanaście kilometrów do Helu, w upływającej na takich historiach eskapady, udaje nam się pokonać dosyć sprawnie i przed południem witamy się z Pogranicznikami na plaży Hel. Zdjęcia, ciepła herbata i możemy iść do latarni. 



Dlaczego do latarni? By pozdrowić mojego Pradziadka. Na długo przed wojną był on tutaj latarnikiem, więc mam do tego miejsca szczególny sentyment. 


Po drodze witani jesteśmy przez grupę biegaczy Helskie Wichry (wiecie, że w Helu, który liczy 3600 mieszkańców, aż 170 osób biega systematycznie i startuje w zorganizowanych biegach???) oraz grupę Morsów. Żałuję, że moje stopy to jedna, wielka rana, bo chętnie bym się znów wykąpał...



No i "nadejszła" wiekopomna chwila - po 9 dniach wędrówki o godz. 12.17 osiągam koniec (albo początek, jak kto woli) Polski. Za mną 360 kilometrów. 





Wiatr nie ustępuje i smaga  wyjątkowo mocno, ale na samym cyplu jesteśmy chwilę i idziemy dalej, zasiadając na chwilę w restauracji, zaproszeni przez Marka na małe "conieco".
Jeszcze wspólne zdjęcie przy namierzonej przez Bożenę kamerze internetowej i w drogę do ośrodka prezydenckiego.
Nie przypuszczałem jednak, że będzie tak ciężko. 8 km jakie dzieli miasto od ośrodka, pokonujemy w niemal trzy godziny. Wiatr w twarz, brak w zasadzie plaży, przedzieranie się przez jakieś chaszcze, wchodzenie na wysokie wydmy i zbieganie z nich wprost do wody. Nogi przemoczone (takiej ilości zalań nie wytrzyma żadna membrana), mięśnie niemal palą, ale tuż po 16.00 osiągamy cel. 
Kiedy starałem się o pozwolenie na przejście plażą należącą do posiadłości Prezydenta, kilku mądrych "podpowiadaczy" bagatelizowało to i twierdziło, że można tam sobie przejść tak po prostu i to nic wielkiego. Bardzo ciekawe...
O tym, że idziemy wiedzieli na pół godziny przed dzięki kamerom i detektorom ruchu, płot z siatką kolczastą wprowadzony jest na kilkanaście metrów w głąb morza. Sprawdzony zostałem na podstawie dokumentu, przeszukany i obwąchany przez psa. No jeśli to jest stan rzeczy, który umożliwia wejście tak po prostu, to gratuluję fantazji...

Z Markiem tutaj się rozstajemy, dalej idę sam, prowadzony przez funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. 




Niestety, dostałem zgodę tylko na to jedno zdjęcie i to samemu. Z kimś nie mogłem sobie zrobić - takie przepisy. Ale szło się miło i co ciekawe, wszyscy wiedzieli kim jestem i po co idę. Na koniec, ku mojemu zaskoczeniu zjechała się cała ekipa, by zrobić sobie ze mną zdjęcie - oni ze mną tak, ja z nimi nie... Zabawne. 
Było to pierwsze takie przejście w ramach pokonywania polskiego wybrzeża. W końcu od czego jest fantazja.

Dzień kończę za Jastarnią, znów na plaży, a raczej małym skrawku, który udało mi się znaleźć pośród szwagwarów. A wystarczyło przejść rano na drugą stronę z Juraty kilkaset metrów i byłbym na miejscu...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

11 listopada 2018 #Piaskiemwraka - Dla Niepodległej...

31 grudnia 2014 #piaskiemwraka - Sylwester tuż, tuż....

14 października 2019 #Piaskiemwraka - Pomaganie łatwe nie jest...